Jakiś czas temu opowiadałam o tym, że czasami nie warto się tak bardzo skupiać na rezultacie. A przynajmniej nie w każdym przypadku. Że czasem pomaga skupienie się na samym procesie i zadaniach, a nie na wyniku. A to jest trochę uzupełnienie tego tematu i historia tego, jak zaczęłam sobie mówić „nie rób tego porządnie”.

Byłam wychowywana w duchu porządnego wykonywania zadań i dawania z siebie wszystkiego za każdym razem. W byciu odpowiedzialną. I bardzo to doceniam. Nie ma we mnie zgody na bylejakość. A bycie takim człowiekiem jak na razie bardzo mi się opłaciło w życiu. Miałam to szalone szczęście, że moje wysiłki częściej niż rzadziej były doceniane. Ale ta moja wewnętrzna potrzeba perfekcjonizmu potrafi też być skutecznym hamulcem. W ogóle perfekcjonizm to jest bardzo zabawna cecha. Taka wado-zaleta. Bo niby wiemy, że to tak nie do końca jest zdrowe, ale jak już nas pytają na rozmowie kwalifikacyjnej o największą wadę, to tym perfekcjonizmem sypniemy. Co swoją drogą nie jest takim fantastycznym pomysłem ale to już temat na inną rozmowę.

Perfekcjonizm

W każdym razie, ten perfekcjonizm powoduje, że czasem nawet nie zabieram się za zadanie. Z góry wiedząc, jak wiele pracy będę musiała włożyć w efekt, zwyczajnie mi się odechciewa. Dochodzę do wniosku, że lepiej nie robić nic, skoro i tak efekt nie będzie taki, jak bym sobie tego życzyła. I takim fantastycznym przykładem jest tutaj moja aktywność fizyczna. Skoro nie mam ochoty zasuwać godzinę, spocić się do ostatniej kropli wody w organizmie i paść na twarz, to nie ma sensu. Co z tego, że w rezultacie będzie jeszcze gorzej z moim zdrowiem, bo nie zrobię nic.

Na moje usprawiedliwienie – otoczenie też nie pomaga. Swego czasu wpadłam w króliczą norkę obserwowania różnych fitnesek w social mediach. I o matulu, jaki to był błąd. Bo z każdej strony padały w mojej opinii tak kosmiczne wymagania, że poddawałam się już zanim zaczęłam. Ale nie dzieje się tak tylko w kwestii ruchu. W zasadzie w każdej dziedzinie, na każdym kroku można oczekiwać, że ktoś Ci wytknie coś zrobionego nie dość perfekcyjnie. Miałam nawet taką koleżankę-znajomą, która była w tym mistrzem. Niezależnie od tego, co dokładnie wrzucałam w social media, zawsze dostawałam od niej feedback, co można lepiej. A to, że można lepiej coś uporządkować i poskładać. Lub, że te moje początki francuskiego to jeszcze w ogóle prościzna – no kto by się spodziewał w pierwszym miesiącu nauki! Ewentualnie, że prezenty gwiazdkowe już dawno ogarnęła. No więc jeszcze tego mojego wewnętrznego inspektora jakości podkręcała. I ja głupia próbowałam z tym dyskutować. Nie zrozumcie mnie źle – ta znajoma jest fantastycznym człowiekiem. Jest między innymi bardzo pracowita, kreatywna, przedsiębiorcza. Ale jak widać ma też swoje momenty.

Kwestia priorytetów

Dopiero niedawno doszłam do tego, że rozwiązanie tego problemu jest bardzo proste i są nim priorytety. Kompletne porzucenie perfekcjonizmu nie leży w mojej naturze. I szczerze mówiąc, nie chcę się tej swojej cechy wyzbywać, bo sporo jej zawdzięczam. I w kwestiach, które są dla mnie z różnych powodów ważne, chcę dalej zachować to podejście. Natomiast jest też sporo dziedzin życia, które są dla mnie drugorzędne. Dlatego, czasami równie satysfakcjonujące jak dostarczenie rezultatu powyżej oczekiwań jest zrobić, mieć z głowy i iść dalej. To pewnie oczywista oczywistość, ale mam wrażenie, że bardziej od zrozumienia, liczy się w tym wypadku danie sobie przyzwolenia na takie myślenie i działanie.

No więc chociażby w kwestii tego słynnego ruchu, robię tyle, ile mi się chce. Czasem wyjdzie mi z tego porządny trening, a czasem pomacham nogą 20 minut i wystarczy. Tyle, że lepsze taka chwila niż nic. Pozostaje po tym niedosyt, ale jest on na pewno mniejszy niż wyrzuty sumienia z powodu unikania tematu. Podobne ssanie na nieidealny rezultat miałam też w kwestii pracy licencjackiej i magisterskiej. W obu przypadkach miałam wrażenie, że nie dowiozłam wszystkiego tak, jak powinnam. Mimo, że promotorzy wprost mówili, że to dobra jakość, a oceny z obron to potwierdziły. Mam po prostu wbudowane przekonanie, że zawsze można lepiej i uczę się z nim żyć.

Sztuka odpuszczania

Podobnie to zaczęło działać w pracy. Przestałam prostować nie swoje sprawy. Zawsze wychodziłam z założenia, że skoro ktoś mi płaci za pracę to ja chcę dla tego mojego płatnika jak najlepiej. Dlatego wykonywałam tak dobrze jak tylko się da swoje zadania, a jak mi zostawało trochę mocy przerobowych angażowałam się we wszystko dookoła, mając na uwadze ogólny dobrostan firmy. Tyle, że takich ludzi jak ja jest wbrew pozorom w firmach niewiele. Dlatego sporo takich zadań kosztowało mnie więcej nerwów niż powinno. I zaczęłam je odpuszczać. Tak długo jak wszystko w zakresie mojej odpowiedzialności jest ogarnięte, mam czyste sumienie. Taka sztuka odpuszczania.

Co ciekawe, to odpuszczanie, od dawna działało tutaj, na blogu i na YouTube. Moje filmy i wpisy wcale nie są perfekcyjne, daleko im do tego. Tyle, że gdybym miała dopracowywać każde jedno wideo do perfekcji, to nigdy bym niczego nie opublikowała. Za każdym razem w nieskończoność bym nagrywała, poprawiała, dopracowywała, docinała. A jednak większą wartość widzę w tym, żeby w ogóle móc wypuścić nowy materiał. Dlatego mówię sobie, nie rób tego porządnie, rób to dostatecznie dobrze, dostatecznie satysfakcjonująco.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *