Nosiłam się z tym projektem od maja. Marzyło mi się śniadanie i kawa na naszym wąskim balkonie. Wyrobiłam się dopiero na koniec sezonu, dlatego metamorfoza balkonu dokonała się dopiero na jesień.
To co było już w domu
Bazą tej przemiany były krzesła, które już w domu mieliśmy. Bardzo podobał mi się ich kształt, jednak od kilku sezonów stania na balkoni dość mocno zardzewiały. Dlatego podwinęłam rękawki, capnęłam papier ścierny i farbę i zabrałam się do pracy.

Zeszło mi na tym ładnych parę tygodni. Przeszlifowanie to jedno. Ale potem każda warstwa farby musiała schnąć 16 godzin. Dwie warstwy farby na dwóch płaszczyznach (od spodu i od góry) to jakieś 4 dni. A nie oszukujmy się, nie działałam dzień w dzień! No i trzeba do tego doliczyć wszystkie przerwy na deszcz – co prawda na krzesła się nie lało, ale na moją głowę już tak. W końcu jednak się udało :).
Dodatki
Ale same krzesła to jednak za mało żeby zaszła metamorfoza balkonu. Dlatego dorobiliśmy się też składanego, balkonowego stolika. Michał tak się zainspirował moimi pracami z krzesłami, że aż polakierował sztachetki nowego stolika. Pewnie parę miesięcy temu postawiłabym na nim piwonie czy inne hortensje. O tej porze roku to już tylko wrzosy.
Zachorowałam też na wizję mięciutkich, aksamitnych poduszek na krzesła. Koniecznie granatowych, inaczej nie byłabym sobą. No i znalazłam. Chyba najdroższe poduszki w moim życiu. Efekt był tego wart. Niczego nie żałuję!
Przyszła jesień
Nie oszukuję się, że jakoś bardzo pokorzystamy. Jak uda się wypić kilka razy kawę na balkonie, zanim Belgię na dobre zasłoni kurtyna deszczu, to już będę całkiem zadowolona. Za to stwierdzam, że było nam to potrzebne bardziej niż myślałam. Wczoraj czując się zmęczeni tygodniem, spędziliśmy tam 15 minut w nowej aranżacji. Wystarczyło żeby zdecydowanie nam poprawić nastrój. Od wiosny pewnie będziemy tą kurację stosować częściej :).