W ostatnich tygodniach mocno przestawiłam się na przyswajanie treści. Dlatego ilość dziwnych przekonań i mitów związanych z produktywnością na jakie natrafiłam okazała się niesamowita. Postanowiłam więc o kilku najpopularniejszych opowiedzieć. I tym samym opisać czego nie robię żeby być produktywną.

Nie zrywam się o świcie

Chyba najbardziej popularna porada na temat produktywności to taka żeby wstawać wcześniej. Zależnie od wersji, przynajmniej o godzinę, a najlepiej to o 5 rano, z pierwszym brzaskiem. W teorii ma to o tyle sens, że daje czas na zajecie się sobą zanim reszta świata wstanie. Tyle, że to niekoniecznie jest pora dobra dla wszystkich. Sporo ludzi, włączając w to mnie, jest po porannym przebudzeniu nieprzytomna. Zajmuje mi mniej więcej godzinę, czasem dwie, żeby dojść do siebie. W tym czasie funkcjonuję na autopilocie i nie mam szans na żadną produktywność. Dlatego z tej rady nie korzystam. Nie uważam żeby to miało mi pomóc w bardziej efektywnym wykorzystywaniu swojego czasu.

Nie majstruję przy rutynie

Dobroczynny wpływ stałego dnia pracy odkryłam na dobre pod koniec zeszłego roku. Głównie dlatego, że przestałam na siłę realizować rutynę z kartki a zaczęłam budować ją w oparciu o swoje potrzeby. I to jest rzeczywiście coś, co sprawia że jestem bardziej poukładana i produktywna. Tyle, że zarówno Internet jak i „fachowe” książki roją się od porad co w tej rutynie powinno być. Woda z cytryną, dziennik wdzięczności, joga, spisywanie strumienia świadomości itd. Chcąc realizować coraz to nowsze pomysły tego typu, musiałabym ciągle wprowadzać coś nowego. A to dokładne przeciwieństwo rutyny. Dlatego dopóki moja obecna działa, to przy niej nie grzebię i nie majstruję. Gdy w przyszłości będę wprowadzała zmiany (a tak na pewno będzie), to będą one pojedyncze i rozłożone bardzo mocno w czasie.

Nie biczuję się za gorsze dni

Od dziecka byłam nauczona, że bezczynność jest czymś złym. A to nieprawda. W odpowiedniej dawce jest ona bardzo potrzebna, tak samo jak sen i odpoczynek. Bez tych elementów ciężko mówić o kreatywności czy energii do pracy. Dlatego przestałam sobie wyrzucać, że każdego dnia nie realizuję się na 200% normy, bo w człowiek to nie maszyna. Nasza produktywność i motywacja nie są liniowe, a raczej sinusoidalne. Dlatego zamiast mieć wyrzuty sumienia, pozwalam sobie na dni, w które realizuje minimum. A w te, w które mam więcej energii, nadrabiam to czego nie udało mi się zrobić wcześniej, lub nadganiam na zapas. I przede wszystkim, nie biczuję się za mniej produktywne dni. Kolejny może być znacznie lepszy.

Nie ścigam się na liczbę przepracowanych godzin

To niestety bardzo częsta pułapka w korpo-życiu. Nawet jeżeli nikt nie każe tego robić wprost (a w wielu miejscach tak jest!), to panuje takie podskórne przekonanie, że pełen wymiar czasu pracy to tylko sugestia. I zamiast 40, najlepiej naklepać jakichś nadgodzin i udowodnić jakim to się jest produktywnym pracownikiem. Słysząc ludzi, którzy szczycą się pracą po 60, 80 lub więcej godzin w tygodniu, szczerze mówiąc dostaję dreszczy. Głównie dlatego, że to najprawdopodobniej ma niewiele wspólnego z faktyczną produktywnością. I jest prostą drogą do wypalenia lub nadwyrężenia swojego zdrowia.

No i przede wszystkim ja tak nie chcę żyć. Jasne, że od czasu do czasu zdarzą mi się nadgodziny. Głównie uzasadnione jakimś dużym problemem. Ale oprócz pracy mam w swoim życiu inne rzeczy do roboty i ludzi, z którymi chcę spędzać czas. Dlatego nie ścigam się na liczbę przepracowanych godzin.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *